O takim luksusie marzyłam od pierwszego dnia podstawówki. Od dnia, kiedy bezlitosny budzik wyrwał mnie ze snu i wrzasnął mi do ucha: “Dzień dobry! Witamy w systemie!”
W systemie, w którym od dziś będziesz spać, jeść, pracować i odpoczywać kiedy Ci każą. Nie, nie wtedy, gdy tego chcesz czy potrzebujesz, ale wtedy, gdy dyktuje systemowy grafik: spanie od 22:00 do 6:00, szkoła od 7:30 do 15:00 (a później praca od 8:00 do 16:00), jedzenie wyłącznie na pięciominutowych przerwach. Odpoczynek tylko w wybranych godzinach w weekendy, bo w tygodniu po szkole i pracy są zajęcia dodatkowe (dodatkowe umiejętności dobrze wyglądają w CV), a w weekendy nauka do klasówek i egzaminów, zakupy, sprzątanie, no i kościół.
W systemie stworzonym przez ekstrawertyków i ranne ptaszki, w którym od 6:00 będziesz spędzać 90% swojego czasu z ludźmi. Nie jestem ekstrawertykiem ani rannym ptaszkiem. W systemie w którym musisz być w biegu, wiecznie zajęty, chronicznie spóźniony, bo nadaje to sensu Twemu istnieniu i wartości Tobie jako człowiekowi. Inaczej jesteś nikim. W systemie, w którym nie ma czasu na refleksję. W grafiku nie przewidziano czasu na chwilę ciszy, bo jeszcze by człowiek zaczął myśleć i doszedł do niewygodnych wniosków.
Że może ten system nie jest dla niego? Że może woli 90% czasu spędzać sam a pozostałe 10% z garstką starannie wybranych osób? Bez rozpraszaczy i gonitwy. Że może nie chce wstawać o 6:00, bo akurat wtedy czuje się jakby go walec przejechał; jeść o 7:00 gdy nie ma apetytu. Że może wolałby, żeby jego dzień zaczynał się, gdy sam z siebie kończy się sen i jest gotów stawić czoła życiu? Żeby witał poranek wdychając wilgotne jeszcze od rosy powietrze patrząc jak w kroplach na liściach drzew rozpraszają się wczesne promienie słońca? Żeby czerpał całym sobą witaminę D spadającą z nieba zamiast łykać ją w pigułkach z laboratorium? Żeby jadł niespiesznie przygotowane śniadanie popijając przy tym świeżo zaparzoną kawę z filiżanki a nie z kubka na wynos? Żeby pracował, gdy jego mózg jest w najlepszej formie i spał, gdy jest zmęczony a nie po to, żeby na następny dzień nie był zmęczony?
Izolacja dała mi luksus, o jakim marzyłam od 30 lat. Dała mi spokój i czas. Wnioski wyciągnięte z tej zmiany są przygnębiające, dlatego cieszę się chwilą i Trwam w bezruchu. A jak Ty przeżywasz ten dziwny czas?
PS: Na początku kwarantanny zdarzył mi się ciekawy epizod… zatytuowałam go:
Wyścig po papier toaletowy
Sobota (dziś), godz. 7:50. Lokalny supermarket Coles.
Przed wejściem do sklepu stoi już grupa 40 osób. Wszyscy wpatrzeni w wielkie, rozsuwane wrota. Oczy podpuchnięte, włosy zwichrzone, na nogach adidasy. Niektórzy z wózkami, większość bez (niepotrzebnie zmniejsza prędkość zawodników). Wszyscy mają dziś jeden cel – zdobyć papier toaletowy. Na drzwiach wywieszono powiadomienie o obowiązujących ograniczeniach na produkty pierwszej potrzeby, tzn. papier toaletowy, mydło, ryż, makaron i mąkę – 1 sztuka na osobę.
Godz. 8:00.
Grupa oczekujących urosła już do 70 osób i wciąż podjeżdżają samochody. Wrota wciąż zamknięte, za nimi powoli, bez pośpiechu przemieszczają się pracownicy sklepu, wykładają poranne gazety, omiatają półki miotełkami do kurzu. Mężczyzna za mną mówi, że w takiej sytuacji też by poczekał z otwarciem ze dwie minuty, żeby wszystkich wkurzyć. Śmiech. Siwy emeryt w czapce z daszkiem, sportowych okularach przeciwsłonecznych, t-shircie i krótkich spodenkach (typowy Australijczyk) wygłasza pod drzwiami swoje teorie na temat pandemii i tego jak rząd powinien w tej sytuacji postępować. Jest pierwszy w kolejce, pewnie był tu już o 7:00 rano. Gdzieś w tłumie blondynka z hiszpańskim akcentem wykrzykuje: „Koniec świata! Koniec świata!”.
Godz. 8:02.
Rusza w górę roleta antywłamaniowa tuż za drzwiami. Na miejsca! Ci z tyłu tłumu popychają tych w środku, grupa zacieśnia się. Tiptopuję lekko w przód pod naciskiem z tyłu, może małe kroki ochronią moje stopy przed bolesnym deptaniem. Trzeba było uzbroić się w adidasy tak jak wszyscy emeryci (80% tłumu), a nie sandały, wyrzucam sobie.
Godz. 8:03.
Otwierają się wrota. W ułamku sekundy rusza grupa z emerytem w czapce na czele. Ludzie rozbiegają się w dwie strony. Jedna, ze mną, w stronę głównej bramki. Druga w stronę wózków. ”Mam przewagę!”, myślę i skręcam w kierunku działu z kosmetykami. Lecz przede mną biegną już dwie osoby z wózkami i pięć bez. Jak to? Obracam głowę. Przy wózkach jest małe wejście do sklepu! Wchodząc nim skraca się drogę do działu z papierem. ”Doświadczone cwaniaki!” Przyspieszam. Zaczynam biec tak jak kobieta przede mną. Jest tak otyła, że biegnie chyba pierwszy raz od wielu lat.
„Proszę nie biegać!!!” krzyczy osoba z personelu. Zwalniam do truchtu, kobieta przede mną biegnie nadal nerwowo oglądając się za siebie. Jestem w pierwszej piątce, która dociera na miejsce.
„Coooo???”, zwalniam tempo, żeby nie wpaść na innych. Półki są puste! Myślałam, że się obłowię, że kupię przynajmniej jedno opakowanie 24 rolek. A tu ochłapy! Leży tylko kilka opakowań po 8 rolek. Biorę najtańszy. Chociaż tyle. Dobiega reszta zawodników, robi się tłum, pracownik strzeżący działu wrzeszczy „po jednej paczce na osobę!” Ludzie mają szaleństwo w oczach. Jest w nich coś zwierzęcego. Niektórzy są zażenowani, szybko odchodzą z papierem pod pachą i oczami wbitymi w ziemię. Znów słyszę gdzieś za mną: „Koniec świata!”…
Jadę dalej. Aldi otwierają o 8:30. W Coles nie było mąki, może tam się uda.
Godz. 8:15.
Pod Aldi jest nieco spokojniej, stoi 15 osób. Dwie twarze rozpoznaję z wyścigu pod Coles. Dwie osoby mają ogromne wózki. „Koniec świata!” powtarza się Blondi Hiszpański Akcent. Teraz już wiem, że jak obowiązuje ograniczenie 1 sztuki na osobę, to większość objeżdża kilka sklepów i wraca do domu z pełnym bagażnikiem. Ciekawe czy robią to codziennie? A może co tydzień?
Godz. 8:30.
Jest nas już ze 30 osób. Niestety drzwi są małe a osób z wózkami jest dużo. Otwarte. Pcham do przodu równo z tłumem. Po obu stronach wózki. Uważam na koła, patrzę pod nogi. Ktoś depcze mnie z tyłu, burczy „Przepraszam”. Ktoś wykrzykuje „ludzie!” i znów dociera do mnie to „Koniec świata!”.
W Aldi zrobił się chaos, ponieważ pozmieniali układ działów. Pędzę tam gdzie kiedyś był papier, ale widzę, że stoją tam puszki. Skręcam w prawo za innymi, zanim będzie za późno. Mym oczom ukazuje się mały lecz wypełniony po brzegi regał z papierem toaletowym. 24-paki. Wspaniale! Sięgam na samą górę tracąc równowagę, popchnięta przez łapczywego Filipińczyka. Nie poddaję się, łapię wielką pakę i uciekam. Inni przyszli w dwie, trzy osoby. Każda osoba z rodziny bierze po pace. Jest też mąka i cukier! Nawet zostało trochę mięsa. Tylko w zamrażarkach i na dziale z chlebem pustki. Wracam do domu jak człowiek pierwotny z polowania, spocona, z kołataniem serca wywołanym poziomem adrenaliny we krwi. Jesteśmy zabezpieczeni…
Ta “pandemia” to jakieś globalne wariactwo. Na początku wszyscy się bali, a teraz powoli mają w nosie chociaż statystyki zachorowań (przynajmniej w Polsce) są niezmienne. Rozumiem że ludzie wreszcie zaczynają logicznie myśleć, analizować co się stało i dlaczego, ale to co większa ilość wyprawiała na początku, utwierdza mnie w przekonaniu że postęp nie idzie w parze z logicznym myśleniem… Zwłaszcza po głupiej plotce że zwierzęta przenoszą koronawirusa i pojawiały się pomysły na usypianie niewinnych futrzaków. Aż żal serce ściska że jednak większość ludzkości jednak przeżyje.