“Staycation” to amerykański neologizm zbudowany ze słów “stay” – zostać i “vacation” – wakacje. Odkąd zamieszkałam w Australii, wszystkie moje urlopy spędzam w domu, od czasu do czasu wyjeżdżając na jednodniowe wycieczki bez noclegów poza domem. Witajcie w moim świecie staycation.
Dlaczego staycation?
Jestem domatorką. Nic nie cieszy mnie bardziej niż perspektywa spędzenia dłuższego okresu czasu w moim ulubionym miejscu – w domu. Tu najlepiej odpoczywam, tu jest mi najwygodniej i najbardziej komfortowo. W dobie Instagrama, gdzie użytkownicy prześcigają się w pokazywaniu swoich coraz to nowszych podbojów świata – egzotycznych miejsc czy restauracji, ja najbardziej lubię posiedzieć w domowym zaciszu, gdzie jest spokój, ukochani, dobre domowe jedzenie i setki roślin, które są cudownymi, kojącymi towarzyszami podczas staycation. Nigdzie mnie nie ciągnie. Na samą myśl poszukiwania i rezerwowania wakacji, pakowania walizek, opróżniania lodówki, organizowania opieki nad domem i zwierzętami odechciewa mi się ruszać tyłek. Takie wakacje to dla mnie żaden odpoczynek. A na odpoczynku właśnie mi zależy.
Najprzyjemniejsze chwile spędzone rankiem na werandzie, wśród książek i roślin.
Co robię na staycation?
Mój urlop zwykle trwa tydzień i na ten czas planuję jedną lub dwie atrakcje (wycieczki, wyjazdy, spotkania) i resztę czasu pozostawiam niezaplanowaną aby móc rano wstać i robić to, co dusza zapragnie. Podczas tego urlopu w planach miałam masaż i rodzinny wyjazd na plażę, a przez resztę czasu czytałam książki i zajmowałam się domem, który wymagał nieco uwagi po bardzo zabieganym roku. Z każdym wysprzątanym kątem, opróżnioną szufladą i zorganizowaną szafką czułam jakby mi ktoś zdejmował ciężar z barków. Był też czas na upieczenie chleba i ciasta z owocami z sadu, ugotowanie i zamrożenie gulaszu dla psów na zapas, spacery i powolne krzątanie się po domu i ogrodzie.
Ulubiony moment tych wakacji
W jeden z upalnych wieczorów po podlaniu ogródka naszła mnie ochota aby popływać w jeziorze, nad którym mieszkamy. Rzadko to robię, zdecydowanie zbyt rzadko. Aura była idealna – bezwietrzny, upalny wieczór, kilku spacerowiczów nad jeziorem, nikogo w wodzie. Słońce chyliło się ku zachodowi, zakochana para Hindusów siedziała na ławce ciesząc się romantyczną chwilą. Woda w jeziorze była przyjemnie chłodna i pomogła mi wychłodzić organizm na resztę gorącego wieczoru. W roznoszących się wokół mnie mikro-falach odbijały się miedziano złote odcienie nieba a wzgórza w oddali zaszły typową o tej porze dnia fioletową powłoką. Słychać było tylko szczerbiotanie ptaków w konarach drzew eukaliptusowych. Patrząc na zakochaną parę zastanawiałam się czy spotykają się w tajemnicy przed rodziną, która już dawno zaaranżowała każdemu z osobna męża i żonę. Siedzieli w milczeniu, on dwa razy pocałował ją w głowę, było między nimi porozumienie bez słów. Trwaj chwilo, jesteś piękna! Cudowny wieczór dodany do kolekcji wspomnień. Bez zdjęć, bez dowodów na Instagramie, że wydarzył się on naprawdę.
Tak przed moim domem kwitnie bougainvillea przeplatająca się z pnączami marakui. Różowa bougainvillea stała się moim pierwszym marzeniem po przylocie do Australii gdy zobaczyłam ją pierwszy raz na osiedlu, na którym wtedy mieszkaliśmy.
Piszę o tym, ponieważ mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach gdy modne jest podróżowanie i zaliczanie coraz to nowych miejsc, spędzanie czasu w domu wydaje się czymś gorszym. Tak, jakby nikt nie lubił być w domu i nie czerpał z tego radości. Tak, jakby szczęście było zawsze gdzieś za rogiem, albo gdzieś w oddali, gdzie przysłowiowa trawa jest zawsze bardziej zielona.
W samo sedno !