Niedziela, 03.11.2013 – Niedziela 10.11.2013
Tydzień upływa na załatwianiu różnych spraw. W niedzielę wybieramy się do biblioteki sporządzić listę okolicznych szkół językowych i wydrukować CV Iana. W poniedziałek przemierzamy miasto wzdłuż w wszerz roznosząc CV po szkołach i college’ach. W poniedziałek po południu Ian ma już pracę w jednym z college’ów, a przez kolejnych kilka dni odbieramy telefony z innych szkół oferujące mu rozmowę o pracę. Pod koniec tygodnia trzy instytucje niemal biją się o niego prześcigając się w ofertach. Na forach internetowych czytaliśmy opinie sfrustrowanych lektorów języka angielskiego narzekających, że w Australii nie ma pracy dla nauczycieli. Ciekawe ile wysiłku włożyli w szukanie pracy? Wygląda na to, że najlepszym sposobem jest pójście bezpośrednio do pracodawcy i zareklamowanie się osobiście, nawet jeśli w tej chwili nie ma wakatów.
W piątek robimy sobie pieszą wycieczkę nad pobliskie jezioro Herdsman. Pogoda jest fantastyczna, 28°C, bezchmurne niebo, lekki wiatr. Niebo jest ciemnoniebieskie, ma intensywniejszy kolor niż te, które widzimy w Europie. W przydomowych ogródkach rosną ciekawe rośliny, krzewy, palmy. Wiele z nich właśnie kwitnie, a kwiaty rozsiewają przyjemny zapach. Wspinamy się pod górę, przechodzimy przez główną ulicę i już rozpościera się widok na ogromną przestrzeń – jezioro i okalający je park. Trawa jest bardzo krótko przystrzyżona, trochę sucha, naokoło jeziora rośnie wiele drzew różnych gatunków. Wyciągamy pożyczony z biblioteki przewodnik o drzewach i próbujemy zidentyfikować niektóre okazy. Dominują wysokie drzewa eukaliptusowe o podłużnych, wąskich liściach podobnych do wierzby. Z pni odpada kora, niektóre drzewa mają brązowe pnie, niektóre wręcz białe, na niektórych widać różowe plamy. Zastanawiam się czy tak się dzieje cały rok czy tylko wiosną? Zbliżamy się do wody strasząc ptactwo wodne odpoczywające nad brzegiem. Nie rozpoznaję żadnego z tych ptaków, staram się zrobić kilka zdjęć, ale nie łatwo jest uchwycić je w biegu. Trochę dalej widzę grupę czarnych łabędzi – podobno występują tylko w Australii (?). Przysiadając pod drzewem jesteśmy świadkami ataku srok na inne ptaki (domyślam się, że to sroki, chociaż wyglądają nieco inaczej niż w Polsce). Są tak agresywne, że nawet ja czuję się niepewnie. Podchodzą coraz bliżej groźnie łypiąc oczami. Pod koniec naszego spaceru udaje mi się zrobić kilka zdjęć przepięknym kolorowym papugom. Siedzimy chwilę oglądając te zielono-czerwono-niebieskie piękności. Po drodze do sklepu cykam jeszcze kilka zdjęć dziwnym owocom (orzechom?).
Przy wejściu do domu zagaduje nas sąsiad – Ravi ze Sri Lanki. Wypytujemy go o dostęp do Internetu. Dziś spędziliśmy kilka godzin bezskutecznie poszukując bezprzewodowego dostępu przy sklepach, stacjach benzynowych, w kawiarniach i restauracjach typu fast food. Muszę przyznać, że usługi internetowe są tutaj po prostu straszne. Podłączenie Internetu jest bardzo drogie, miesięczna opłata to wydatek rzędu 300 PLN, a do tego przesyłanie danych jest limitowane do np. 30 lub 50 GB. Rozbój w biały dzień! Zastanawiamy się nad kupieniem mobilnego Internetu na doładowanie, ale wtedy będziemy musieli uważać na każdy pobrany megabajt. Ravi mówi, że ma nielimitowany Internet z telefonem stacjonarnym za 60 dolarów miesięcznie. Zainteresowani przyjmujemy jego zaproszenie do środka aby usłyszeć więcej szczegółów. W mieszkaniu są też żona i córka Raviego – Ranjana i Lakshena. Rangelę poznałam dzień wcześniej gdy chwilę rozmawiałyśmy przed domem. Z zawodu jest nauczycielką, ma dyplom z ekonomii, a tutaj pracuje jako sprzątaczka w supermarkecie, bo niezbyt dobrze mówi po angielsku. Mała Latisha ma 3 lata, burzę czarnych loków i nie przestaje się uśmiechać. Gdy wchodzimy do domu, zaczyna tańczyć na środku pokoju w kaloszach i przynosić różne zabawki. Rozmawiamy chwilę o różnicach kulturowych między naszymi krajami a Australią. Sąsiedzi narzekają, że tutaj jest za zimno, ponieważ na Sri Lance cały rok jest ok. 30°C. Ravi ma problem ze znalezieniem stałej pracy więc nie powodzi im się zbyt dobrze. Ian radzi mu przyjąć inną taktykę, wydrukować stos CV i poroznosić po firmach w mieście. Ravi, uśmiechając się nerwowo pyta, czy tak wypada, bo na Sri Lance nie byłoby to mile widziane. Widać, że pomysł mu się spodobał. Mam nadzieję, że znajdzie odwagę i zareklamuje się w firmach osobiście zamiast rozsyłać CV drogą mailową.
0 komentarzy