– Nie padało od miesięcy… – westchnął Kip desperacko obrzucając wzrokiem otaczające nas wypalone przez słońce pola i wzgórza. – Wszystko suche jak pieprz, tylko patrzeć jak gdzieś wybuchnie pożar – podniósł garść czerwonej jak cegła ziemi i cisnął ją za siebie. Twarz miał zmęczoną, pooraną głębokimi zmarszczkami typowymi dla ludzi, którzy spędzili życie w australijskim słońcu. Podwinięte rękawy kraciastej koszuli ukazywały ciemne, spracowane ręce człowieka który nie miał w życiu łatwo. – Przyjechaliście nie w porę, młode będą w lipcu!
Staliśmy na środku najstarszej hodowli emu na świecie, której Kip był właścicielem. Po gospodarstwie założonym w 1976 roku szwendał się biszkoptowy labrador z lekką nadwagą. Obserwował nas bacznie przyjaznym wzrokiem. W oddali dwa czarne konie o nieprawdopodobnie lśniącej sierści ciekawsko łypały wzrokiem. Nic sobie nie robiły z żaru, jaki lał się z nieba. Słońce nieznośnie paliło mnie kark mimo chroniącego go kremu z filtrem UV 50. Otaczające nas pagórki pokryte były wypaloną na słomę trawą. Tu i ówdzie rosło zielone drzewo eukaliptusowe – jedyna oznaka życia, która cierpliwie znosi tutejsze susze. A może nawet czerpie z nich swego rodzaju przyjemność.
W drodze do zagrody strusi przeleciało nam nad głowami stado wrzeszczących papug. Co chwilę przysiadały w konarach kilkusetletnich drzew aby zaraz potem znów poderwać się do lotu. Emu wzrostem przewyższają dorosłego mężczyznę. Wyglądają jak prehistoryczna stworzenia dla których czas zatrzymał się tysiące lat temu. Ich długie silne nogi były wzorem dla producentów „Jurrasic Park” przy tworzeniu velociraptora. Do strusi nie wolno się zbliżać, są bardzo niebezpieczne.
Na najstarszej fermie emu na świecie produkuje się olej z emu – znany ze swych właściwości zbawiennie wpływa na skórę i bóle mięśni. Można tu również kupić strusie jaja a nawet pisklę (zimą – w lipcu i sierpniu).
W Toodyay produkuje się dużo wysokiej jakości lokalnych wyrobów – kosmetyki na bazie mleka wielbłądziego produkowanego lokalnie na fermie wielbłądów, prażone orzechy z australijskich drzew spotykane jedynie tutaj, miody eukaliptusowe, masło z orzechów makadamia. Można tu zwiedzić również więzienie wybudowane w 1852 roku, w którym teraz mieści się muzeum.
Na australijskiej wsi czas płynie powoli. Na głównej ulicy miasteczka kawiarnie zamykane są o godzinie 15:00. Zdążyłam jeszcze kupić kawę na wynos i pyszne ciasto przed zamknięciem. Nie ma tu supermarketu ani żadnych sklepów, które standardowo znajdują się w każdym australijskim mieście. Toodyay to mała osada ludzka wśród dzikiej, australijskiej przyrody.
Te zdjęcia przypominają mi „Ptaki Ciernistych Krzewów”. Kiedyś marzyła mi się Australią. Może jeszcze załapie się na jakaś wycieczkę.
Porwaliście się na Ekwador to i Australia Wam nie straszna 🙂 Mam nadzieję, że kiedyś nadarzy się okazja i odwiedzicie ten piękny kraj!
Pięknie opisane, pokazane! Super się czyta, ale tak żyć??? Ciężko im pewnie! Jednak na wsi nigdzie nie jest łatwo, a mimo to, chciałabym mieć swoje kilka hektarów 🙂 🙂 🙂
Serdecznie dziękuję! Mam takie same wrażenia jak Ty – nie byłoby łatwo, ale jednak ta przestrzeń, przyroda i powolne tempo życia bardzo kusi 🙂
Dziękuję za wycieczkę. 🙂
Cieszę się, że mogłam się z Tobą podzielić tym malutkim kawałeczkiem Australii! 🙂
Zapewne trochę ciężko żyć na takiej wsi, ale mimo wszystko widok jest niesamowity. Zdjęcia są piękne, ale domyślam się, że cudownych miejsc jest tam sporo 🙂
Na każdej wsi jest trudniej żyć, także w Polsce. Praca rolnika to fizyczna, ciężka praca wymagająca wiedzy, ale także siły, pochłaniająca wiele czasu. W dodatku oddalenie od miasta powoduje, że dostęp do sklepów i kultury jest utrudniony. Tę pracę i wieś trzeba lubić, by się tam odnaleźć.
Serdeczności zasyłam