Po utracie pracy u trzech braci wydrukowałam cały stos CV i ruszyłam na miasto w poszukiwaniu lepszej przyszłości. Wiedziałam, że rozsyłanie podań przez Internet nic nie da. Byłam tak zdeterminowana, że obeszłam wszystkie szkoły w Perth i w końcu ktoś z biegu zaprosił mnie na rozmowę kwalifikacyjną.
Praca od zaraz
Dyrektorka i jednocześnie właścicielka szkoły była czarującą osobą – uśmiechniętą i rozmowną; sprawiała wrażenie kobiety sukcesu. Niska i szczupluteńka, dzięki swojej figurze i gładkiej azjatyckiej cerze przechytrzała naturę wyglądając na 15 lat mniej niż miała w rzeczywistości. Od razu nawiązałyśmy dobry kontakt i przegadałyśmy prawie dwie godziny. Szkoła również zrobiła na mnie dobre wrażenie, była czysta (miła odmiana po poprzedniej), jasna, dobrze zorganizowana, bił od niej profesjonalizm zakrawający o perfekcję. Dyrektorka wytłumaczyła mi, że co prawda nie ma obecnie wolnego stanowiska pracy, ale jest gotowa stworzyć jedno specjalnie dla mnie. Dlaczego? Od razu jej się spodobałam, ponieważ wyczuła, że będę dobrym, lojalnym pracownikiem. Szybko zorientowałam się, że to wcale nie dlatego. Chciała mnie zatrudnić, bo zgodziłam się pracować za stawkę poniżej minimalnej krajowej. Ach, zgubna ignorancjo, witaj ponownie!
W centrum uwagi
Pierwsze trzy miesiące w nowej pracy były pozytywnie intensywne – dyrektorka poświęcała dużo czasu na szkolenie mnie po to, abym wykonywała moją pracę dokładnie tak jak sobie życzyła. “Dyr” kontrolowała wszystko i wszystkich wokół siebie, pracownicy i studenci chodzili jak w zegarku. Wzorowy przykład dyscypliny prosto z Hong Kongu, skąd pochodziła dyr. Nie było miejsca na pomyłki, rozkojarzenie czy 5-minutowy luz. W początkowym okresie przerażające historie o prawdziwym obliczu dyr opowiadane przez koleżanki pracujące tam dłużej niż ja, nie zapaliły w mojej głowie czerwonej lampki ostrzegawczej.
Stroma droga w dół
Po trzech miesiącach pracy w szkole dane mi było zobaczyć prawdziwe oblicze dyr. Uśmiechnięta maska zsunęła się ukazując tyrana mobbingującego upatrzonego kozła ofiarnego, którym stałam się gdy wcześniej mobbingowana koleżanka odeszła z pracy.
Z dnia na dzień moje życie zamieniło się w piekło. Dyr bezustannie dyszała mi w kark, patrzyła na ręce i dokładała obowiązków. Teraz już pracowałam za dwóch, ponieważ po odejściu koleżanki wszystkie jej obowiązki spadły na mnie. Nie, żeby dyr była choć w najmniejszym stopniu wdzięczna – wręcz przeciwnie. Za osobistą misję obrała sobie wytknięcie mi każdego, nawet najmniejszego błędu, i rozdmuchanie każdego problemu do rozmiarów Australii. Sceny oczywiście najlepiej było robić przy odpowiedniej widowni.
Teraz już nie tylko musiałam pracować według konkretnych wymagań dyr, ale też wyglądać i zachowywać się dokładnie tak jak sobie tego życzyła. W osiągnięciu tego celu miały mi pomóc jej używane ubrania i torebki – nie zniechęcił jej nawet fakt, że jestem dwa rozmiary większa od niej. Ubrania były firmowe, ale kompletnie bez gustu. Przez jakiś czas godziłam się na noszenie za małych koszul i marynarek, ale tak źle się w nich czułam, że postanowiłam położyć temu kres. Wtedy dyr przyniosła mi jeszcze więcej swoich starych ciuchów i kazała przymierzać. Jak tylko coś nie pasowało, to wyśmiewała mnie przy innych mówiąc, że przytyłam. Przecież wcześniej wszystkie jej ubrania leżały na mnie idealnie!
Wybawienie
Mój los odmienił się dopiero po przeczytaniu genialnej książki zatytułowanej “Office politics”. Dzięki zawartych w niej poradach w ciągu kilku tygodni wyplątałam się z sideł zastawionych przez dyr. Techniki zjednania sobie przełożonego opisane w książce były niezwykle skuteczne. Na dyr najlepiej zdawała się działać technika “na kameleona“. Wystarczyło zachowywać się tak jak ona, używać tych samych zwrotów i powiedzonek, śmiać się z jej beznadziejnych żartów i plotkować, tudzież obgadywać na takim samym poziomie. Im więcej jadu w tym, co się mówiło, tym więcej punktów można było u niej zarobić.
Niestety bycie kameleonem może i uratowało mnie od mobbingu, ale nie ułatwiło mi pracy. Po pierwsze cały czas miałam się na baczności i uważałam, żeby czegoś nie powiedzieć nie tak. Po drugie musiałam mieć oczy wokół głowy, ponieważ każdy grał w tę samą grę i w każdej chwili mógł mi wbić nóż w plecy. A po trzecie po odejściu kolejnej koleżanki obowiązków przybyło i teraz robiłam za trzech.
Chiński obóz pracy
Moja skrzynka mailowa pękała w szwach, codziennie rano zastawałam w niej ponad 20 maili. Połowa była od dyr, która po godzinach rozsyłała pracownikom rozkazy. Kolejne 40 maili przychodziło w ciągu dnia. Otrzymywałam i wysyłałam 600 maili tygodniowo – to oznacza e-mail w jedną lub drugą stronę co 4 minuty. Poza mailami miałam swoje obowiązki – księgowość, rekrutację studentów, odbieranie telefonów, przyjmowanie nowych klientów, prowadzenie firmowego bloga i Facebooka, robienie notatek na zebraniach, szkolenie nowych pracowników, firmowe zakupy. Szczerze? Naprawdę nie wiem jak robiłam tyle różnych rzeczy w tak ograniczonym czasie. Mój dzień wypełniony był w 200%, uwijałam się jak mrówka codziennie wracając do domu kompletnie wyczerpana. Moi znajomi nazywali to miejsce chińskim obozem pracy.
Obecnie, dopiero po czterech latach w Australii pracuję w dobrych warunkach. Mam nadzieję, że los już nigdy nie pchnie mnie w stronę firmy prowadzonej przez Azjatów. Bardzo trudno jest pracować gdy jedyną motywacją w życiu jest utrzymanie własnego stanowiska i niewylecenie na bruk.
Czy mieliście w swoim życiu zawodowym nieprzyjemność pracować dla kogoś tego pokroju? Jakie były Wasze doświadczenia i wnioski, które z nich wyciągnęliście?
Powiem tak. Prawie nigdy nie miałam pozytywnych doświadczeńcw życiu zawodowym, albo tego życia wcale nie było przez brak pozytywów. Niestety taki jest ten rynek. Ale całe szczęście, że Tobie w końcu po tym wszystkim udało się załapać w dobre miejsce.
Doroto, to bardzo przykre! Masz rację, taki jest teraz świat. Niestety trzeba się dostosować, bo tego nie zmienisz. Można się tylko uzbroić w odpowiednie umiejętności obchodzenia się z takimi osobami. Życzę wytrwałości i siły!
Witam. Ja przez kilka lat pracowałem w firmie z szefem tyranem… przepraszam,żarcik. Nigdy nie miałem szefa tyrana bo zawsze się stawiałem. Mobbing… nigdy bo nikomu to nie przyszło do głowy, przynajmniej nie tam gdzie ja przebywałem. A potem poszedłem na swoje bo dość miałem tego jak ktoś nademną wisiał i gapił mi się w monitor. Pozdrawiam i zapraszam do siebie na http://www.szozdakrzysztof.pl
Brawo, Krzysztof! Najlepiej na swoim 🙂 Z przyjemnością odwiedzę Twojego bloga. Pozdrawiam
Ja niestety trafiłam wiele razy na szefów-tyranów,chociaż kobiety są chyba gorsze.Kto pracował w służbie zdrowia,to wie.Po wielu latach pracy wywróciłam mój świat do góry nogami.Zwolniłam się z pracy,wyjechałam w inne miejsce,pozbyłam się pseudo koleżanek i znajomych,znalazłam inną pracę i zaczęłam podróżować.Nie żałuję.To była udana rewolucja.Pozdrawiam…:-)
Taka odwaga i ogromna zmiana powinna być dla wielu inspiracją 🙂
Dzięki…🙂