Piątek, 01.11.2013
Wstajemy rano nieprzytomni i łapiemy taksówkę do Wembley. W mieszkaniu wita nas Rodney – mąż Maggie, emerytowany programista komputerowy. Podpisujemy umowę o wynajem, jemy śniadanie i idziemy spać. Męczy nas jet lag, w Polsce jest dopiero 4. rano, trudno jest się przedstawić. Po dwugodzinnej drzemce wychodzimy na zakupy. Musimy wyposażyć mieszkanie – poza meblami nie ma tu nic. Prostą drogą wychodzimy na niewielkie wzgórze, przecinamy Grantham Street i idziemy dalej w dół, w kierunku małego centrum handlowego. Po prawej stronie jest szkoła podstawowa, gromadka dzieci w granatowych mundurkach (szorty i t-shirt) oraz dużych kapeluszach tego samego koloru gra w krykieta na szkolnych błoniach. Pogoda jest piękna, słoneczna, a wiatr nie pozwala upałowi doskwierać. Mijamy duży park z równo przystrzyżonym trawnikiem i pojedynczymi drzewami eukaliptusowymi. Przyglądamy się domom stojącym przy ulicy – każdy jest inny, większość to domy parterowe, jest też kilka dwupiętrowych. Ogrody są śliczne, zadbane, pełne kwitnących roślin i drzew. W powietrzu pachnie kwiatami. Rozpoznaję kilka roślin – tak! – trzymałam je w doniczkach w domu lub sadziłam w ogródku, były wtedy malutkie, rosły maksymalnie do wysokości 30 cm, a tutaj są to ogromne krzewy, niektóre większe ode mnie. Cieszy mnie widok czegoś znajomego wśród tylu nowości.
Docieramy do centrum dzielnicy i wchodzimy do sklepu z odzieżą i innymi używanymi rzeczami, który prowadzi grupka przemiłych, uśmiechniętych starszych pań. Mamy ze sobą plecaki i walizkę na kółkach – planujemy kupić wyposażenie kuchni i pościel. Przebieramy w dziale „domowym” z tyłu sklepu, znajdujemy rondel, patelnię, szklanki, talerze, sztućce, nawet pościel, poduszki i kołdrę – juhu! Podliczamy cenę, wychodzi 50 dolarów. Panie przy kasie śmieją się widząc nas takich obładowanych. Wyjaśniamy, że dopiero co wprowadziliśmy się do pustego mieszkania i mamy niski budżet. Pomagają nam pakować zakupy gawędząc jednocześnie, potem szepczą coś między sobą i mówią, że cena za wszystko wynosi 20 dolarów. Wow! Takiej zniżki jeszcze nigdy w życiu nie dostałam! Śmiejemy się w niedowierzaniu, a panie życzą nam wszystkiego dobrego w nowym miejscu i machają na pożegnanie. Wracamy do domu śmiejąc się z tego jak musieliśmy wzbudzić litość wchodząc do tego sklepu z walizką na kółkach i nadzieją wyposażenia mieszkania w sklepie typu „second hand”.
Po obiedzie idziemy jeszcze do supermarketu na porządne zakupy. Walizka dalej nam towarzyszy, zakładamy, że będziemy musieli wrócić piechotą, bo autobus nie kursuje w tym kierunku, a odległości są dość duże. Niestety w Australii trudno obejść się bez samochodu. Odległości są duże, transport publiczny ma kiepską reputację, a ceny benzyny są niższe niż w Polsce (przeliczyłam!!!). Tak więc zastanawiamy się nad kupnem małego samochodu. Powrót z supermarketu jest jak przeprawa przez piekło – kupiliśmy za dużo jak na jeden raz, zrobiło się ciemno, a do domu jest dalej niż nam się wydawało. Ciągnę ciężką walizkę po chodniku modląc się, żeby się uchwyt nie złamał po drodze. Wracamy do domu skonani, rozpakowujemy zakupy i stwierdzamy, że lodówka jest dalej prawie pusta. Jak to? No tak, przecież kupiliśmy tak „niezbędne” rzeczy jak suszarka do naczyń, kosz na śmieci, proszek do prania, itp. No nic, robimy kolację i jeszcze nas niesie wybadać okolicę. Spacerujemy nocą po pobliskich osiedlach w poszukiwaniu jeziora, które jest zaraz za naszym ogrodzeniem (tak to wygląda na mapie), ale trudno jest znaleźć drogę, która by nas tam zaprowadziła. Po pół godzinie docieramy do jeziora, ale jest tak ciemno, że rozpoznajemy je tylko po głośnym rechotaniu żab – prawdziwy koncert! Oglądamy domy przy jeziorze – wyglądają jak pałace, co jeden to większy, jakby właściciele rywalizowali ze sobą i każdy chciał być najlepszy na ulicy. No cóż, różne ludzie mają ambicje… Wracamy do domu mając wrażenie, że jesteśmy tu już od miesiąca, tyle się wydarzyło! Śmiać nam się chce na myśl, że to dopiero dwa dni…
Sobota, 02.11.2013
Dziś planujemy wybrać się nad ocean! W końcu to tylko kilka kilometrów od naszego miejsca zamieszkania, a my jeszcze nie zdążyliśmy dotrzeć na plażę. Łapiemy autobus i po 15 minutach wysiadamy na wybrzeżu. Ale widok! Ocean skrzy się w słońcu, jest upalnie, niebo niebieskie z kilkoma rozmazanymi chmurami zapewniającymi chwilowy cień. Przystanek jest na wzgórzu skąd mamy dobry widok, oglądamy, po czym schodzimy na dół w stronę drogi biegnącej wzdłuż całego zachodniego wybrzeża Australii. Przecinamy Coast Highway (autostradę wybrzeża) i wybieramy najbliższe wejście na plażę. Jest do piaszczysta ścieżka wycięta wśród pustynnych krzewów. Roślinność jest piękna, szaro-zielona, pasek biały i gorący. Idziemy tonąc w piasku 15 minut, po drodze zauważamy ślady węża. Ostatnie podejście… już słychać fale oceanu wywołujące huk rozbijając się na mieliźnie, i jest! Niebieska woda oceanu wyłania się ponad wydmą. Fantastycznie! Plaża jest długa i szeroka, po jednej stronie ocean, po drugiej zarośnięte wydmy. Pojedyncze osoby spacerują z psami, kilku serwerów walczy z falami. Pędzę do wody podciągając nogawki spodni….. Auć!!! Woda jest zimna, jak w Bałtyku! Tego się nie spodziewałam… Przecież Ocean Indyjski jest najcieplejszym z oceanów? Z pływania dzisiaj nici, nie w tej temperaturze! W końcu dopiero jest początek wiosny, woda powinna się ocieplić do lata. Jest wietrznie, więc nie czuć upału, ale słońce mocno przypieka, a ja nie mam kapelusza. Wiążę bluzę na głowie i kolejny raz przysięgam sobie, że kupię w końcu ten kapelusz w pierwszym lepszym sklepie. Brodzimy chwilę w wodzie, rozmawiamy z mijającymi nas osobami (wszyscy z psami, jak się potem okazało trafiliśmy na Dog Beach gdzie wolno wyprowadzać psy). Idziemy wzdłuż plaży aż zaczynają nas boleć stopy (czyżby piasek był tutaj ostrzejszy niż w Europie?). Skręcamy w najbliższe wyjście i znowu ścieżką docieramy do drogi. Na drzewach zauważam kolorowe papugi szukające pożywienia. Śliczne, jak te w sklepach zoologicznych, które są niestety w klatkach. Wracając na przystanek oglądamy domy z których rozpościera się widok na ocean i wyobrażamy sobie jak by to było budzić się co rano i widzieć taki krajobraz. Po powrocie zbieramy cytryny pod drzewem na naszym osiedlu dziwiąc się, że nikt się nimi nie interesuje. Co prawda wyglądają dość dziwnie – są trochę zniekształcone i przerośnięte, nie takie jak w sklepie, ale pachną jak cytryny (trochę jakby cytryny zmieszane z pomarańczą lub grejpfrutem). Bierzemy kilka na spróbowanie i w domu robimy pyszną lemoniadę.
0 komentarzy