Kilka dni temu, korzystając z chłodniejszego pochmurnego dnia, odwiedziłam Fremantle, miejscowość na wybrzeżu, na południe od Perth, po drugiej stronie rzeki. Miejscowość, od której tak naprawdę wszystko się zaczęło.
W 1829 roku przybyli tu Brytyjczycy pod dowództwem kapitana Stirlinga w celu założenia kolonii karnej. Nazwy ich statków – Parmelia i Calista są obecnie nazwami dzielnic współczesnego Perth. Nazwa Fremantle pochodzi za to od nazwiska admirała Charlesa Fremantle, który wcześniej przybył na ten teren i ogłosił przynależność Zachodniej Australii do Królestwa Brytyjskiego. Pasażerami statków pod dowództwem Stirlinga byli więźniowie, którzy po przypłynięciu musieli najpierw wybudować sobie dom, czyli… więzienie. Piękne początki!
Dzisiaj można to więzienie zwiedzić, jest ono atrakcją tuystyczną, pierwszym obiektem w Zachodniej Australii wpisanym na listę zabytków UNESCO. Warto tutaj nadmienić, że między 1788 a 1868 rokiem w ramach przymusowej emigracji wysłano do Australii 160 000 osób skazanych za przeróżne zbrodnie – od kradzieży chleba do morderstwa czy zdrady stanu.
Przyjeżdżając do Fremantle parkuję pod centrum sztuki – dużym neogotyckim budynkiem, który był kiedyś częścią więzienia, mieścił się tutaj ośrodek dla umysłowo chorych. Idąc ulicą dobiega mnie cudowny zapach cytrynowych eukaliptusów. Tak, tak, rozpoznaję te wąskie, podłużne listki kołyszące się na wietrze. Zmierzam w kierunku hali targowych i po drodze mijam Victoria Hall, budynek z 1897 roku powstały w czasie zachodnioaustralijskiej gorączki złota (ten okres odznaczył się w architekturze). Kawałek dalej mieści się bazylika Świętego Patryka z połowy XIX wieku oraz nadmorski dworzec kolejowy z 1881 roku, który wybudowany był po to, aby przybywający drogą morską poszukiwacze złota mogli szybko przedostać się z Fremantle do regionu zwanego Wschodnimi Złożami Złota. Należały do niego miejscowości takie jak Kalgoorlie czy Coolgardie oddalone o 600km. Lokalizacja dworca była również punktem strategicznym ułatwiającym transport ładunków przypływających zza oceanu.
Idąc główną ulicą Fremantle mijam galerię sztuki aborygeńskiej, liczne kawiarnie, restauracje, bary, sklepiki i stragany. Jest też browar ozdobiony różowymi sercami z okazji Walentynek! W tym miejscu można poczuć wakacyjną atmosferę nadmorskiego kurortu. Mewy krzyczą, ludzie popijają kawę w przydrożnych kawiarniach, na ulicy grają artyści, jest bardzo nadmorsko!
W końcu docieram do hali targowej, kolejnego zabytkowego budynku w stylu wiktoriańskim. Czego tu nie znajdziesz! Sprzedawcy oferują miód z eukaliptusów, banksji i innych typowo australijskich drzew. Zaraz obok można się zaopatrzyć w olej ze strusia emu dostępny w tabletkach, kapsułkach i kremach (dobry na bóle mięśni i stawów, egzemę, reumatyzm i oparzenia słoneczne – jak głosi baner reklamowy). Kilka stoisk dalej zakupimy buty i torebki ze skóry krokodyla, mięciutkie futerko z kangura i pięknie malowane instrumenty didgeridoo (rodzaj długiej drewnianej trąbki stworzonej około 1500 lat temu.
Na stoisku z pamiątkami poznaję artystkę, która maluje obrazy oraz dekoruje biżuterię tradycyjnymi aborygeńskimi wzorami. Każdy wzór ma swoje znaczenie, na przykład kropki tworzące okrąg oznaczają osadę (dom). Sprzedawczyni rozdaje karteczki z legendą, aby każdy wiedział, co oznacza wzór na zakupionej pamiątce. Przy zakupach otrzymuję kupon do kawiarni za rogiem. Biegnę od razu, czytam menu i nie bardzo wiem, co wybrać, ponieważ w ofercie mają kangura, krokodyla i emu! Eee… Poproszę kawę! Nawet zachęcająca reklama mnie nie przekonuje:
Mięso z kangura w 98% nie zawiera tłuszczu, jest bogate w białko, omega-3, cynk i żelazo. Smakuje jak filet mignon.
Mięso z krokodyla to czyste, białe mięso, bogate w smaku i z niską zawartością tłuszczu. W smaku przypomina mięso z kraba.
Mięso z emu nie zawiera tłuszczu i smakuje jak najlepszy stek, jaki w życiu jadłeś!
Biorę kawę i idę obejrzeć australijskie opale. Są przepiękne, kolorowe i… drogie. Zaraz obok mieści się stoisko z prawdziwymi bumerangami, a na przeciwko galeria wyrobów z charakterystycznym, wesołym strusiem – wszystko produkowane w Fremantle.
Opuszczam targ przy dźwiękach jazzu granego przez przypadkowego turystę na targowym pianinie, i wychodzę przed halę aby zatonąć w dźwiękach szkockich dud. Jest południe i czuć w powietrzu tzw. Fremantle Doctor, czyli chłodną bryzę morską pojawiającą się między godziną 12:00 a 15:00, przynoszącą ukojenie w upalne dni. Zmierzam w kierunku więzienia, robię kilka zdjęć z zewnątrz i dalej kluczę uliczkami podziwiając urocze domki, charakterystyczne dla tej miejscowości. Każdy jest inny, ma swój charakter, zwykle otoczony jest kwitnącymi krzewami z bzyczącymi w nich pszczołami. Czas płynie leniwie, jest gorąco mimo zachmurzonego nieba. Czuję się, jakbym w ciągu kilku chwil przeniosła się do nadmorskiego miasteczka gdzieś we Włoszech, tak tu śródziemnomorsko! To tylko część Fremantle, nie starcza mi czasu na zwiedzenie wszystkich jego zakamarków, lecz i tak zachwyca mnie tutejsza architektura. To mieszanka stylu wiktoriańskiego, kolonialnego oraz tego z okresu gorączki złota. To zupełnie inne miejsce niż Perth!
0 komentarzy