Wycieczki objazdowe w Boże Narodzenie stają się już u nas tradycją. Rok temu zwiedziliśmy wszystkie plaże na północ od Perth. W tym roku postanowiliśmy sprawdzić, czy południe jest jednakowo piękne.
Nie rozczarowaliśmy się! Jako, że nie ruszyliśmy z centrum, a z punktu oddalonego od Perth o 30km na południe, nie kierowaliśmy się już w stronę miasta, lecz ruszyliśmy od razu w stronę Rockingham, czyli dalej na południe. Pierwszą plażą, jaką zaliczyliśmy była Kwinana Beach, gdzie w godzinach porannych woda jest spokojna i krystalicznie czysta. Niebieskie niebo i temperatura powyżej 30C sprawiły, że poczułam się jak na rajskiej wyspie, co za widok! Siedzę, patrzę na tę idealnie błękitną wodę i nadziwić się nie mogę, że takie miejsca istnieją bez photoshopa. W pewnym momencie tę idyllę rozdarł krzyk plażowiczów. Powariowali?! Obracam się i widzę jak nagle namioty, altanki, pontony i kosze z jedzeniem wzbijają się w powietrze pod wpływem miejscowej trąby powietrznej. Jak to??? Czegoś takiego jeszcze nie widziałam! Jestem zaskoczona, ponieważ nie ma dzisiaj nawet wiatru, więc skąd taki gwałtowny prąd powietrzny? Ludzie łapią za co tylko mogą, mężczyźni starają się utrzymać nogi altanek z materiału na miejscu, jeden olbrzym z wysp Pacyfiku obrywa szalejącym w powietrzu pontonem, ja trzymam aparat mocno pod pachą, wyciągam nogi z wody i niepewnie podchodzę bliżej. Ponton i altanki są już 20 metrów ponad nami i podążają w kierunku wody. Po 15 sekundach cały ten chaos kończy się tak nagle jak się rozpoczął. Kilka minut później widzę ludzi ciągnących po wodzie nieszczęsną altankę, która ucierpiała w całym tym zamieszaniu. Pontonu nie ma w zasięgu wzroku. Ludzie stoją zamurowani, po trąbie ani śladu, nie ma wiatru, ptaki śpiewają, czy to mi się przywidziało? Oj będzie co wspominać!
Lekko wstrząśnięci kontynuujemy naszą wycieczkę jadąc dalej na południe. Mijamy miasto Rockingham i jego tętniącą życiem w ten wyjątkowy dzień plażę. Australijczycy uwielbiają spędzać Boże Narodzenie na biesiadach przy plaży, gdzie grillują, popijają wino i piknikują. Wszystko to wymaga wielogodzinnych przygotowań – na pikniku obowiązkowo muszą się pojawić różne rodzaje owoców pokrojonych w kosteczkę i uprzednio schłodzonych, sałatki, przekąski, słodycze, napoje a nawet poncz w specjalnych szklanych pojemnikach z kranikiem. Niektórzy przywożą jedzenie i napoje w specjalnych “przenośnych” lodówkach. Z tym “przenoszeniem” to różnie bywa – widziałam jak dwóch osiłków taką “lodóweczkę” próbowało wyciągnąć z bagażnika. Była tak duża i ciężka, że ledwo dali sobie radę. Nasuwa się tu pytanie czy to te owoce i sałatki są takie ciężkie czy może coś innego? Australijczycy uwielbiają popijać zimne piwo pod palemką.
Następnym pzystankiem jest miasto Mandurah, czyli miasto na wodzie, gdzie większość mieszkańców posiada własną łódź lub jacht. Jeszcze niedawno była to mała nadmorska miejscowość, a teraz rozrasta się bardzo szybko, ponieważ ziemia jest tam stosunkowo tania i cały czas budowane są nowe osiedla. Mandurah mieści się ok. 80km na południe od Perth, stąd takie niskie ceny. Od kilku lat działa linia kolejowa łącząca Mandurah i Perth – pociągi kursują co kilkanaście minut i dowożą pasażerów do miasta w ciągu 50min. Mandurah jest bardzo urokliwą miejscowością z dużą ilością kanałów, rozlewisk i piękną okolicą, którą można zwiedzać na rowerze. Czasem można tam nawet spotkać delfiny wpływające z oceanu!
Kilka kilometrów dalej na południe zatrzymujemy się nad piękną zatoką Falcon Bay. Wodą jest tutaj spokojna i sprzyja plażowaniu. Oczywiście wszystko jest tutaj dostępne jak na cywilizowaną plażę przystało – zieloniutki trawnik z altankami, ławeczkami, toaletami i prysznicami. Do tego kilka palm, pod którymi biesiadują plażowicze.
Następnie skręcamy z autostrady i udajemy się dalej na południe widokową trasą nad zatoką / jeziorem. Wpływa tu woda oceaniczna ale ujście jest tak wąskie, że można ten zbiornik nazwać ogromnym jeziorem. Jesteśmy na wzgórzu, z którego rozpościera się przepiękny widok na tę ciemnoniebieską przestrzeń. Zjeżdżamy w dół stromą drogą i jedziemy wzdłuż brzegu jeziora. Droga otoczona jest drzewami, za którymi co jakiś czas widać ukryte domki. Ludzie w parkach grillują a nawet łowią ryby (na grilla!). Zaskakuje mnie znak drogowy ostrzegający przed jamrajami (bandicoot), ponieważ nazwę tą znam tylko z gry komputerowej.
Niestety żadnego jamraja nie spotkaliśmy, ale chwilę później dotarliśmy do ostatniego punktu naszej podróży – parku narodowego Yalgorup i mieszczącego się na jego terenie jeziora Clifton słynącego z żyjących w nim trombolitów. To jedno z niewielu miejsc na świecie gdzie żyją te organizmy, które wspominać mogą pierwsze dni istnienia naszej planety. Trombolity to forma życia, która najbliżej przypomina życie na ziemi 3,5 miliarda lat temu. To właśnie wtedy trombolity zaczęły produkować tlen niezbędny do życia, który obecnie znajduje się w atmosferze.
0 komentarzy