Wtorek, 29.10.2013
Okęcie
Po jakichś 2 godzinach snu i szybkim śniadaniu ruszamy na Okęcie, jest 4. rano. O 7:50 jesteśmy na parkingu przy lotnisku. Odprawa rozpoczyna się o 8:40, chcemy być na miejscu wcześniej na wypadek problemów z wizą lub długiej kolejki. Spodziewamy się zastać sznur 500 osób co skutkowałoby walką o miejsce w samolocie, jako że linie lotnicze sprzedają więcej biletów niż jest miejsc w samolocie, ale nic bardziej mylnego… Nie ma żadnej kolejki, trzy bramki stoją puste. Przepakowujemy jeszcze walizki i plecaki i podchodzimy do stanowiska – OK, obywa się bez problemów. O 10:40 siedzimy w samolocie linii Qatar Airways do Doha w Katarze. Samolot jest mały, po trzy siedzenia po oby stronach, ciasno. Dostajemy poduszki, przed oczami mam dotykowy ekran z mapą, filmami, muzyką, itp. Przez cały lot obserwuję nasz samolot jak przesuwa się powoli na mapie i od czasu do czasu sprawdzam dane dotyczące lotu: wysokość, temperaturę na zewnątrz, prędkość lotu, odległość od Doha i czas pozostały do lądowania. Lecimy na wysokości 10 km, temperatura na zewnątrz wynosi -52°C, prędkość – 870 km/h. Obserwujemy Ziemię i porównujemy z miejscami widocznymi na mapie satelitarnej: Lublin, potem Ukraina, okolice Lwowa, Odessa i Morze Czarne – widzimy wybrzeże i turkusową wodę w blasku słońca. Podczas lotu nad Morzem Czarnym dostajemy przekąski i napoje, rozmawiamy, patrzymy na mapę. Zbliżamy się do wybrzeża tureckiego – wow! Widać plaże i nadmorskie miejscowości, a dalej jeszcze lepiej – góry! Niższe są zalesione, wyższe są koloru piasku (to piasek czy skały?). Szczyty są gołe, a na niektórych leży śnieg. Piękny widok- ten ogromny, górzysty teren obserwujemy z lotu ptaka, a do tego zbliżamy się do rzeki Tigr – niebieska woda przecina doliny górskie a my napawamy się widokiem pędząc ponad Turcją.
Doha
Lecimy dalej na południe, serwują obiad, dwie potrawy do wyboru – bierzemy pieczoną wołowinę z ziemniakami i warzywami plus ciepłe bułeczki, ser, ciasto. Robi się ciemno. Gdy dolatujemy do Doha jest godz. 18:00 czasu lokalnego, jest ciemno więc nie zobaczymy pustyni ani Morza Czerwonego nad którym znajduje się lotnisko, ale za to zachwycamy się widokiem miasta nocą. Widać odbicia świateł w wodzie zatoki, miasto bardzo różni się od tych europejskich. Domów jest jakby niewiele. Zbliżając się do Ziemi widzimy piękne białe budynki – domy, hotele, ogromne centrum handlowe na wolnym powietrzu, palmy rosnące wzdłuż ulic, a wszystko to otoczone piaskiem. Gdy wysiadamy z samolotu uderza nas fala gorąca – jest 30°C, wilgotno a my w polarach. Autobus wiezie nas na halę przylotów – jakieś 2 km. Wchodzimy na lotnisko – jest duże, jasne, biało – beżowe. Po przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa siadamy i obserwujemy przechodzących turystów. Przewija się bardzo dużo Hindusów w tradycyjnych strojach, Arabowie, muzułmanie, Afrykanie w kolorowych szatach. Turbany, togi, jarmułki, burki… Grupa Amerykanów. Trudno dostrzec Europejczyka. Lot do Perth mamy o 1. w nocy, czekamy 6 godzin.
Czas się dłuży a my jesteśmy coraz bardziej zmęczeni i senni. Zaczynają boleć nas żołądki – nagle jedzenie w samolocie wydaje nam się być podejrzane. Zaczynamy chodzić po strefie transferowej, bo nie wolno nam wyjść na zewnątrz bez wizy. Mijamy sklepy bezcłowe, bistro, kawiarnię, stoiska z perfumami. Zauważamy kantor, chcemy wymienić $20 na katarską walutę, ale mamy tylko jeden banknot $100, a kantor nie rozmienia obcych walut. Możemy wymienić całą stówę lub nic. Na szczęście obsługa informuje nas, że na lotnisku można płacić w dolarach. Sprawdzamy jeszcze kurs walut – $1 wart jest 3,5 katarskie (dolary?). Idziemy do bistro gdzie jedzenie wygląda mało apetycznie i jest bardzo drogie. Widząc stewardessy stołujące się w tym miejscu założyłam, że musi tu być dobre jedzenie, ale po chwili zauważam, że one jedzą swoje własne domowe posiłki z plastikowych pojemników. Rezygnujemy z bistro i schodzimy na parter do kawiarni, gdzie kupujemy kanapki z tuńczykiem i miętę (na żołądek). Obsługa jest bardzo miła, choć trudno powiedzieć jakiej narodowości – rysy azjatyckie, dość ciemna karnacja – Tajlandczycy? Raczej nie, za ciemna skóra… Arabowie? Wykluczone – skośne oczy… Obsługa na całym lotnisku to głównie Azjaci z Chin i Mongolii – takie mam wrażenie. Arabów jest mało, kilku pracuje w sklepie bezcłowym i kilku spotykamy przy odprawie – wszyscy bardzo uprzejmi i pomocni. Ok. 22:00 bierzemy herbatę na wynos i idziemy na piętro poobserwować startujące samoloty. Wow! Odrywają się od Ziemi tuż przed naszymi oczami co 5 – 10 minut. Ruch jest ogromny. W oddali widzimy też lądujące samoloty, autobusy z migającymi pomarańczowymi „kogutami” na dachach jeżdżące tam i z powrotem oraz pojazdy przewożące bagaże tuż pod oknami przy których stoimy – pędzą z przyczepami pełnymi kartonów i walizek uwijając się jak mrówki. Mamy świetny widok. Na ławce za nami siedzi dwóch ochroniarzy. Starszy śpi w najlepsze, a młodszy uśmiecha się do nas mrugając porozumiewawczo. Na lotnisku jest cicho i spokojnie, pojedyncze osoby siedzą w strefach – „poczekalniach”. Niektórzy śpią, inni czytają, rozmawiają przez telefon lub korzystają z laptopów. Nasz samolot odlatuje o 1:45, więc od 0:45 można wsiadać do samolotu. Tak więc o północy decydujemy się przekąsić coś jeszcze w kawiarni i jak opuszczamy nasz punkt obserwacyjny, to opadają nam szczęki… Nagle na lotnisku zrobił się straszny tłum – coś jakby godzina szczytu o północy. Ludzie nerwowo przepychają się w sklepach bezcłowych, w sąsiedztwie stoisk z perfumami wyrósł sklep ze słodyczami – specjalnie na przylot dużej grupy turystów. Widać Arabowie potrafią dostosować się do potrzeb rynku! To wszystko zaczyna nas szybko męczyć i chcemy jak najszybciej opuścić ten brzęczący ul. Kupujemy czekoladki i wodę w sklepie bezcłowym, ale okazuje się, że ze względów bezpieczeństwa nie możemy wziąć zakupów ze sobą. Ekspedient wypisuje formularz z danymi osobowymi (wcale się nie spiesząc pomimo ogromnej kolejki za nami) i mówi, że zakupy dostaniemy w zgrzanej torbie przed wejściem do samolotu. Przeciskamy się do bramki nr 13, jeszcze raz skanują nas i nasze plecaki i w końcu wsiadamy na samolot.
Jest już środa, 30.10.2013.
Mamy miejsca z tyłu przy oknie, obok na siedzi mężczyzna w moim wieku, zakatarzony i kaszlący w stanie pół-uśpienia. Świetnie… czyli kolejne 12 godzin przesiedzą w towarzystwie chorego gościa wyglądającego jak Matt Damon. Jak się później okazuje, nasz sąsiad to Niemiec podróżujący po różnych krajach, który właśnie opuścił Katmandu, gdzie zanieczyszczenie powietrza jest tak silne, że kompletnie zatkało jego drogi oddechowe – stąd kaszel i katar. Samolot jest większy niż poprzedni, ale mniejszy niż przypuszczałam. Po trzy miejsca pod oknami i trzy w środku. Dwa wąskie przejścia. Warunki nie lepsze niż w samolotach Ryanair czy Wizzair – ciasno, ledwo można kolana zmieścić. Startujemy! Jest bardzo głośno, nie wiem czy to dlatego, że siedzimy z tyłu czy dlatego, że ten samolot jest większy od tych, którymi latałam wcześniej. Zakładam skarpetki utrzymujące krążenie, które każdy pasażer dostał w zestawie z poduszką, stoperami i opaską na oczy. Stopery wciskam do uszu ale wypadają – cholera, trzeba było wziąć te z domu do plecaka zamiast pakować do walizki. Trudno, walizkę zobaczę dopiero w Australii (mam nadzieję), więc teraz nawet nie rozmawiamy, bo nic nie słychać.
Jemy obiad i próbujemy trochę się przespać – jesteśmy już na nogach 24 godziny. Fotel jest niewygodny i trudno jest spać, więc drzemię przerywanym snem przez następne 6 godzin. Byle do rana… Jest ciemno, lecimy nad Oceanem Indyjskim. Reszta pasażerów śpi, nieliczni oglądają filmy lub słuchają muzyki. Po sześciu godzinach (tracę rachubę czasu, nie wiem która jest godzina czasu lokalnego) odsłaniam okno – wow! Słońce jest tak jasne, że oślepia, więc z powrotem opuszczam zasłonę. Po godzinie znów próbuję i tym razem oczy powoli przyzwyczajają się do jasności. Naszym oczom ukazuje się Ocean Indyjski z niewielkimi obłoczkami ponad nim. Piękny widok! Patrzymy zachwyceni. Nic, tylko niebieska woda i białe, jasne niebo, przestrzeń…
Po godzinie kolejny posiłek i już chcemy wysiadać, ale do lądowania wciąż jeszcze trzy godziny. Czas się dłuży, jesteśmy zmęczeni. Mam mdłości – nie wiem czy to ze zmęczenia czy od jedzenia w samolocie. Piję wodę i próbuję jeszcze zasnąć.
Australia
O 17:50 czasu lokalnego na horyzoncie pojawia się ląd – hurra! Widzimy brzeg Australii! Im jesteśmy bliżej, tym piękniejszy jest widok – błękitna woda oceanu, białe piaszczyste wybrzeże, fale rozbijające się o plażę, dalej w głąb lądu lasy i wzgórza. Lecimy dość nisko przygotowując się do lądowania, więc nie widzimy pustyni naokoło Perth. Razem z innymi pasażerami siedzimy z nosami przy szybie wpatrzeni w miasto pod nami. Zaskakujący jest widok wszechobecnej zieleni biorąc pod uwagę fakt, że miasto wyrosło na pustyni, a jego najbliższym sąsiadem jest Singapur. Lądując widzimy piaszczyste wzgórza porośnięte krzewami. Cały ten krajobraz jawi się w świetle zachodzącego słońca. Gdy wysiadamy jest jeszcze jasno, ale gdy wychodzimy z lotniska po odprawie jest już ciemno. Lotnisko jest małe, dwa sklepy na krzyż. Na stronie internetowej naszego hostelu znalazłam informację, że z lotniska pod hostel jeździ specjalny autobus. Niestety nie możemy go znaleźć. Pytamy panią z obsługi, a ona informuje nas, że ten autobus już nie kursuje, bo prawie nikt nim nie jeździł i kierowca się wkurzył i przestał przyjeżdżać na ten terminal. Tak po prostu. Jak to na ten terminal? – pytam. Okazuje się, że jesteśmy na terminalu międzynarodowym oddalonym od terminalu krajowego o kilka kilometrów. Hmmm… tego się nie spodziewałam. Wsiadamy do darmowego autobusu, który wiezie nas na „główne” lotnisko. W świetle latarni ulicznych widzę palmy na tle jeszcze lekko jasnego nieba. Po 20-30 minutowej podróży wysiadamy na głównym lotnisku, gdzie okazuje się, że nasz autobus do hostelu właśnie odjechał. Świetnie… Ledwo stoimy na nogach, walizki zdają się ważyć ze sto kilo, a następny autobus jest dopiero za godzinę. Czekamy. Idę na lotnisko kupić kartę do telefonu, ale gdy próbuję zadzwonić do domu, słyszę wiadomość, że karta nie jest aktywna i należy ją aktywować podając swoje dane osobowe przez Internet lub dzwoniąc do punktu obsługi klienta czynnego od 9:00 do 18:00. Cholera, jest godz. 19:15, więc nic nie zdziałam. Trudno, wysyłam smsa za ostatnie pieniądze z polskiej komórki (2zł!!!). o 20:00 przyjeżdża „nasz” autobus, rozmawiamy z kierowcą, który informuje nas, że zmieniono trasę autobusu i teraz nie kursuje już przez nasz hostel. Krew nas zalewa, próbujemy negocjować, wziąć go na litość, przecież poza nami jest jeszcze tylko dwóch pasażerów, ale kierowca jest nieugięty (tak na marginesie jest bardzo niemiły, to ten, który się wkurzył i przestał jeździć na terminal międzynarodowy). Przeklinając niekompetentnych Australijczyków idziemy złapać taksówkę. Docierając do zajazdu taksówek stajemy w długiej kolejce – jakiś duży samolot musiał właśnie wylądować. Niech to szlag, nienajlepiej się zaczyna. Psioczymy na Australijski brak organizacji stojąc w sznurze turystów przed terminalem. Taksówki podjeżdżają szybko jedna za drugą, wsiadamy do naszej i pytamy kierowcę – Araba ile będzie kosztował kurs do hostelu. 40 dolarów – OK., autobus i tak miał kosztować 15 od osoby. Ruszamy w stronę centrum miasta – drogi są szerokie, kierowca świetnie prowadzi, szybko ale bez gwałtownych zakrętów czy hamowania. Jadąc oglądamy miasto – wysokie, strzeliste wieżowce, Łądne bloki mieszkalne, stadion do krykieta, jarzące się szyldy sklepów i restauracji. Wszystko wydaje się ciche i spokojne, jest mały ruch. Po 20 minutach wysiadamy pod hotelem, kierowca zaciąga ciężką walizkę aż pod drzwi (swoją drogą chłop ma krzepę – na lotnisku wrzucił ja do bagażnika jednym ruchem). Hostel mieści się 15 minut od centrum, w dość starej kamienicy. W środku dywany na podłogach, kolorowe ściany. Wszystko stare i zużyte. Meldujemy się i kierując się w stronę naszego pokoju przechodzimy przez pomieszczenia wspólne – pokój bilardowy i patio pełne ludzi siedzących na drewnianych ławach przy stolikach, pijących piwo, palących i rozmawiających. Nasz pokój jest bardzo mały – tylko łóżko i szafa, łazienka na korytarzu (na szczęście czysta, w niej pierwszy raz widzę wodę spływającą w umywalne w przeciwną stronę). To wszystko według mnie na pewno nie warte 80 dolarów za dobę, ale cóż, tutaj są inne realia i to i tak najtańsza opcja (wyłączając dzielenie pokoju z 10 pijanymi osobami). Wychodzimy coś zjeść i kupić lokalną gazetę z ogłoszeniami. Mamy jeden dzień na znalezienie mieszkania (wykupiliśmy dwie doby w hostelu). Idąc 5 minut wzdłuż ulicy znajdujemy pierwszą szkołę języka angielskiego. Dalej sklepik z bardzo uprzejmym ekspedientem, który sprzedaje nam gazetę i kieruje do najbliższego McDonald’sa. Po drodze znajdujemy polski konsulat. Obsługa w McDonald’s to sami Chińczycy porozumiewający się między sobą w obcym języku, ale na szczęście my dostajemy to, co zamówiliśmy. Ku naszemu zaskoczeniu jesteśmy jedynymi klientami. Po powrocie do hostelu decyduję się aktywować kartę do telefonu w hotelowej kawiarence internetowej wykupując 10 minut za 1 dolara (zdzierstwo!) i szybko staram się zarejestrować kartę podając zmyślony adres zamieszkania. Bez wszystkich danych osobowych ani rusz. Wszystko pod kontrolą. Nerwowo wypełniam kolejne pola formularza i udaje mi się aktywować kartę 10 sekund przed upływem czasu. Teraz szybki telefon do domu, prysznic, zakreślenie odpowiednich ogłoszeń o wynajem mieszkania w gazecie i spać. Jest po północy, czwartek, 31.10.2013.
0 komentarzy
Funkcja trackback/Funkcja pingback