Przyjeżdżając do Perth nic nie wiedziałam o pracy w Australii. Myślałam, że skoro to wysokorozwinięty, zachodni kraj, to zasady dotyczące poszukiwania pracy, procesu rekrutacji, rozmów kwalifikacyjnych i zatrudnienia są takie same jak w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych. Zupełnie nie spodziewałam się jak ogromny wpływ na Australię ma napływ ludności z krajów azjatyckich.
Miłe złego początki
Pierwszą pracę jako nauczyciel języka angielskiego w college’u dla obcokrajowców mąż znalazł już pierwszego dnia poszukiwań. Ja na początek załapałam się do pracy w sekretariacie szkoły. Cieszyliśmy się wtedy jak dzieci nie spodziewając się jak szybko uśmiechy znikną nam z twarzy…
Trzech braci
Oboje podjęliśmy pracę w college’u dla studentów z zagranicy. Szkoła prowadzona była przez trzech Pakistańczyków – Amira, Fahada i Imrana, braci z Karaczi.
Amir zdawał się być mózgiem całej operacji. Niski, krępy mężczyzna o ogromnych, wybałuszonych oczach szaleńca, donośnym głosie i nerwowym sposobie bycia. Amir był kameleonem, który dostosowywał się do otoczenia w zależności od własnego interesu – potrafił być duszą towarzystwa, czarującym rozmówcą, pozytywnie nastawionym źródłem pomysłów, jak również bezwzględnym biznesmenem i chciwym draniem niemającym dla nikogo szacunku. Człowiek-legenda, chowający się zwykle za kulisami i pociągający za odpowiednie sznurki aby osiągnąć swój cel – czyli zarobić na szkole miliony. Niewielu ludzi miało okazję poznać go osobiście. Mnie za każdym razem przyprawiał o ciarki na plecach.
Fahad, najmniej inteligentny i jednocześnie najbardziej sympatyczny z całej trójki, pracował ze mną w sekretariacie. Zawsze uśmiechnięty, łysiejący, lekko przygarbiony w swojej nieśmiałości miał widoczne problemy z przystosowaniem się do zachodniego sposobu życia. Na codzień ubrany w jeansy i koszulę w kratę (zimą dodatkowo w kurtkę-wiatrówkę śmierdzącą środkiem na mole) tylko w piątki wydawał się czuć swobodnie – przychodził wtedy do pracy ubrany w tradycyjny strój – szerokie, brązowe, płócienne spodnie, tunikę z tego samego materiału z długim rękawem sięgającą do kolan i skórzane sandały. Czasami narzucał na to czarną marynarkę co sprawiało, że wyglądał jak nieudany kolaż kulturowy. W samo południe znikał na 2 – 3 godziny – udawał się na modlitwę do meczetu i tradycyjny lunch z braćmi w wierze. Wracał zawsze w szampańskim nastroju. W zasadzie częściej nie wracał – po prostu urywał się z pracy i w ten sposób rozpoczynał weekend.
Imrana zatrudnionego na pełny etat po raz pierwszy spotkałam dopiero po 6 miesiącach pracy w szkole. Wysoki, szczupły mężczyzna z gęstymi włosami zaczesanymi na bok i spiczastą brodą uniesioną wysoko na wszystkich patrzył z góry. Nie przedstawił się, siedział z nosem wlepionym w ekran laptopa i co chwilę wykonywał telefony rozmawiając szybko we własnym języku. Nigdy się nie uśmiechał. W pracy pojawiał się od czasu do czasu, jak mu się chciało. Najbardziej zamknięty i nieprzystępny z braci, jak na ironię pracował w marketingu. Cały marketing szkoły polegał na częstych kilkumiesięcznych wyjazdach Imrana do Pakistanu w celu rekrutacji studentów do szkoły w Australii. Szkoły, której częściowym właścicielem był Amir i do której studentów wysyłała agencja Imrana. Bracia zarabiali na studentach w ten sposób dwukrotnie – Amir jako udziałowiec otrzymywał zyski w formie dywidend, a Imran jako prowizję o bardzo wygórowanej stopie 40%. Pozostałe agencje współpracujące ze szkołą otrzymywały prowizję w wysokości 20 – 30%.
Z Australii prosto do centrum Islamabadu
Siedzę na recepcji. Nade mną banda Pakistańczyków i Hindusów. Przekrzykują się w języku Urdu łamanym przez Hindi jak na targu w Islamabadzie. Wrzeszczą jeden przez drugiego, bo każdy chce być najważniejszy. Wymachują rękami, kiwają głowami na boki (do dziś nie wiem co takie kiwanie znaczy), przepychają się. W powietrzu unosi się zapach curry i potu. Jest środek lata, na dworze temperatura 40 stopni, a muzułmanie nie używają dezodorantów. Mdli mnie od tego smrodu, oczy mi łzawią, staram się o tym nie myśleć, skupiam się na na pracy. Studenci z południowej Azji stanowią 90% wszystkich uczniów w szkole.
W okienku po prawej stronie ciemnoskóry olbrzym wykłóca się z księgową o płatność następnej raty czesnego. Okienko zostało specjalnie zaprojektowane w celach bezpieczeństwa. Bo o pieniądze studenci z tej części świata mogą się wykłócać godzinami, są niestrudzeni. Ja nie mam okienka, mam za to dobry widok na każdego, kto wchodzi do szkoły. Klepię coś na komputerze i ukradkiem obserwuję drzwi. Wchodzi dwóch młodych chłopaków w kolorowych turbanach, kiwają przyjaźnie na powitanie. Po chwili pojawia się grupka kobiet od stóp do głów okrytych kolorowymi materiałami – jedna ma na sobie wzorzysty strój w kolorze kanarkowym, druga wybrała na ten dzień akwamarynę, a trzecia najwidoczniej stwierdziła rano, że będzie jej do twarzy w indygo. Rozmawiają głośno wysokimi głosikami, kiwają na boki głowami jednocześnie nerwowo poprawiając chusty zakrywające ich włosy. Po dłuższej chwili otwierają się drzwi i do holu wpada trzech elegancko ubranych małych chłopców, za nimi wjeżdża wózek z niemowlęciem pchany przez ciężarną kobietę w burce, a pochód ten zamyka młody mężczyzna w spodniach i tunice. Wygląda na co najwyżej 23 lata.
Dziwność staje się normalnością
Na pracy w recepcji / sekretariacie i uczeniu angielskiego w tej szkole minęły mi dwa lata. Wszyscy studenci, niezależnie od kraju pochodzenia, mnie uwielbiali. Zawsze wiedzieli do kogo się zwrócić o pomoc. Bo ja już taka jestem, że mam miękkie serce i ludzie to wykorzystują. Zwłaszcza studenci z krajów południowej Azji szybko potrafili ocenić sytuację w szkole i od razu wiedzieli u kogo uda im się coś wskórać. Oportuniści!
Wszystko to, co mnie na początku dziwiło i szokowało, po dwóch latach stało się rutyną i prozą życia. Nie zaskakiwali mnie już mężczyźni modlący się na podłodze w korytarzu (ukłony zawsze w stronę Mekki – specjalny kompas mieli zainstalowany na smartfonie), opowieści o aranżowanych małżeństwach, przekręty wizowe czy dziesięciocentymetrowe karaluchy w kuchni (czystość nie była tu mocną stroną).
Dziwna była to praca. Nikt nikogo nie nadzorował, każdy robił co chciał, szkoła niewiele miała wspólnego z instytucją oświatową. Takich firm jest w Australii bardzo wiele. Są przykrywką dla podejrzanych interesów obcokrajowców – najczęściej celem całej operacji jest generowanie zysków i zapewnianie wiz dla studentów i pracowników. Zdarza się również, że takie szkoły istnieją tylko przez kilka lat – do pierwszego audytu ministerstwa edukacji. Podczas inspekcji wypływają na wierzch liczne przekręty i szkoła zostaje zamknięta. W naszym przypadku to nasza praca trwała tylko do audytu – potrzebowali nas do pomocy w przygotowaniach i aby mieć wykształconych nauczycieli w papierach, a jak tylko przeszli audyt to pozbyli się nas bez skrupułów.
Jeśli myślicie, że gorzej być już nie mogło, to przeczytajcie moją następną historię – o tym jak wpadłam z deszczu pod rynnę. Już za tydzień!
0 komentarzy
Funkcja trackback/Funkcja pingback