Mamy samochód! W zeszłym tygodniu kupiliśmy Hondę Jazz w komisie w południowej części miasta. Jak się to wszystko odbyło? Po kolei…
Na początku odłożyliśmy odpowiednią sumę pieniędzy i wtedy rozpoczęliśmy poszukiwania. Niestety taki człowiek, który zawsze wszędzie zasuwa per pedes, nie ma możliwości obskoczenia wszystkich komisów w mieście w poszukiwaniu najlepszej oferty. Komisy samochodowe zlokalizowane są zwykle na terenach przemysłowych, czy w dzielnicach handlowych, gdzie mieszczą się różne magazyny i największe oddziały sklepów, ale do których, o dziwo, trudno jest się dostać autobusem czy pociągiem. Tak więc pozostały nam poszukiwania w Internecie…
Przez trzy tygodnie śledziłam oferty prywatnych sprzedawców i dealerów na stronach internetowych. Zdecydowaliśmy się na niewielki miejski samochód, więc porównywałam ceny Toyoty Yaris, Toyoty Corolli i Hondy Jazz – wszystkie były podobne. Z ciekawości sprawdziłam też ceny Volkswagenów – wow! Są one tutaj bardzo drogie… Zastanawiam się, czy cena samochodu danej marki uzależniona jest od odległości kraju, z którego pochodzi, od Australii?
Tak czy siak Volkswageny nie wchodziły w rachubę. Poczytaliśmy trochę o Toyotach i Hondach i zdecydowaliśmy się na Hondę Jazz. To znacznie ułatwiło sprawę, ponieważ w całym mieście było tylko kilka używanych samochodów tego typu na sprzedaż. Zaczęliśmy się zastanawiać czy kupić od prywatnego sprzedawcy czy w komisie i stwierdziliśmy, że wybierzemy się do komisu jako, że żadne z nas nie zna się na samochodach i baliśmy się, że prywatny sprzedawca mógłby nas naciągnąć.
Ta decyzja jeszcze bardziej zawęziła wyniki poszukiwań internetowych, ponieważ znalazłam tylko dwa samochody spełniające nasze warunki. Sąsiad zaoferował, że zawiezie nas gdzie trzeba samochodem, ale ja wybrałam komis, który znajduje się przy stacji kolejowej, więc pojechaliśmy pociągiem w poniedziałek zaraz po pracy po uprzednim umówieniu się na spotkanie przez telefon.
Dzień był upalny a słońce chyliło się już powoli ku zachodowi gdy dotarliśmy na miejsce. Komis był nieduży a samochody na sprzedaż stały ciasno zaparkowane wewnątrz ogrodzenia. Gdy tylko zaczęliśmy się rozglądać, z biura wyszła do nas młoda dziewczyna o krągłych kształtach i tłustych włosach upiętych w kucyk ubrana w legginsy i obcisłą bluzkę na ramiączkach. Widać dress code nie stanowi priorytetów w australijskich firmach. Po chwili z biura wyszedł starszy mężczyzna, Merv, w szortach i niedopiętej koszuli. Przywitał się z nami, pokazał nam samochód i zaproponował, żebyśmy się przejechali. Wsiedliśmy do przodu, ja za kierownicę, a dziewczyna do tyłu. 15 – 20 minut jeździliśmy po okolicy według jej poleceń, ruch był niewielki, drogi bardzo dobre, a samochód pracował cicho i bardzo dobrze się prowadził. Po powrocie do komisu obejrzeliśmy go jeszcze dokładnie z zewnątrz, zajrzeliśmy do bagażnika i zdecydowaliśmy się – bierzemy! Zapytaliśmy sprzedawcy jaką daje gwarancję na tę Hondę, odparł, że standardowo- 3 miesiące. Podkręciliśmy nosem informując, że w innym komisie proponowali nam 3 lata. Po chwili zastanowienia zaproponował nam 5 lat gwarancji w razie jakiejkolwiek awarii plus pomoc na drodze – assistance na terenie całej Australii. To wszystko w cenie samochodu. Byliśmy w szoku! Oferta była tak dobra, że aż podejrzana, ale postanowiliśmy nie zmieniać naszej decyzji.
Merv zaprosił nas do biura w celu dopełnienia formalności. Gdy weszliśmy do środka, mieliśmy wrażenie, że nagle cofnęliśmy się w czasie. Ten drewniany budynek był w środku tak brudny i zdezelowany, że wyglądał na lata 70-te. Pod sufitem leniwie obracały się skrzydła wentylatora, drewniana podłoga skrzypiała pod stopami, pod oknem stała stara, wytarta skórzana sofa poprzecierana na brzegach. Siedział na niej jeden z mechaników i kiwnął na nas niedbale gdy się pojawiliśmy. Na wysokiej półce stał telewizor pokazujący prognozę pogody na następny dzień zapowiadającą całkowite zaćmienie księżyca na wschodnim wybrzeżu. Przy drzwiach wejściowych wisiała szafeczka na klucze przepełniona do granic możliwości. Jej drzwiczki były otwarte, więc łatwo było się o nie uderzyć przechodząc… Wyglądało na to, że nikomu to nie przeszkadza.
Dziewczyna zaprosiła nas do jednego z biurek i wyciągnęła formularze do wypełnienia. W miejscu takim jak te tylko pomarzyć można było o komputerze. Po podpisaniu umowy wpłaciliśmy zaliczkę w wysokości 200 dolarów i obiecaliśmy przelać resztę kwoty na konto komisu po powrocie do domu. Następnego dnia po pracy mieliśmy odebrać samochód. Merv pożegnał nas z wielkim uśmiechem i obiecał, że samochód jeszcze raz przejdzie przegląd przed naszym przyjazdem.
We wtorek po pracy na szybko kupiliśmy nawigację GPS i pociągiem pojechaliśmy znowu na południe. Wysiedliśmy na stacji Maddington i poszliśmy odebrać samochód. Merv czekał na nas samotnie siedząc w biurze popijając piwo. Wytłumaczył, że cały dzień był mały ruch, więc wysłał wszystkich pracowników do domu i czekał już tylko na nas. Porozmawialiśmy chwilę, Merv pokazał nam zdjęcia TIRów, którymi kiedyś jeździł po całej Australii – były to tzw. road trains (pociągi drogowe) – TIRy z trzema ogromnymi przyczepami o całkowitej długości ok. 53 metrów. Z uśmiechem i nieobecnym wzrokiem potwarzał “dobre czasy… dobre czasy…”. Później wytłumaczył, że samochody w jego komisie są tańsze niż u konkurencji, ponieważ on sam zarabia na takim samochodzie niecałe 1000 dolarów, podczas gdy inne firmy mają 5000 – 6000 dolarów zysku. Byliśmy zaskoczeni, że ludzie dają się tak naciągać. Po podpisaniu wszystkich niezbędnych dokumentów otrzymaliśmy dwa zestawy kluczyków, uścisnęliśmy sobie ręce i wsiedliśmy do naszego nowego auta.
Było już ciemno, podłączyliśmy GPS, wybraliśmy drogę do domu i ruszyliśmy. Ruch był jeszcze spory, ale dobre, szerokie drogi bardzo ułatwiają jazdę. W pewnym momencie przejeżdżaliśmy obok centrum miasta i przypomnieliśmy sobie, jak pierwszy raz widzieliśmy te oświetlone wieżowce podczas naszej podróży taksówką z lotniska do hostelu zaraz po przyjeździe do Australii. Miasto o tej porze wygląda bardzo spokojnie i robi miłe wrażenie. Zaraz potem wjechaliśmy do długiego tunelu pod miastem aby uniknąć przejeżdżania przez centrum. Sunęliśmy dalej autostradą aby po kilku minutach zjechać na drogę szybkiego ruchu okalającą jezioro Monger. Światła lamp ulicznych odbijały się w nieruchomej tafli wody. Cała podróż zajęła nam nie więcej niż 20 minut, gdy wjechaliśmy w osiedle, zaparkowaliśmy pod wiatą na miejscu przyporządkowanym naszemu mieszkaniu nr 14. Tu na parkingach nie ma walki o miejsce. 🙂 No chyba, że któraś rodzina ma więcej niż jeden samochód. Ale na parkingu jest jeszcze mnóstwo miejsc dla gości, więc zawsze dla wszystkich wystarcza.
Pierwsza nasza wyprawa samochodem – do centrum handlowego i IKEI po najpotrzebniejsze rzeczy o dużych gabarytach, m.in. piekarnik i grzejnik, a następnie – w czasie weekendu nad ocean i wzdłuż wybrzeża na północ West Coast Highway.
0 komentarzy